Tomasz Rakowski Tomasz Rakowski
1937
BLOG

Rewolucja właścicieli

Tomasz Rakowski Tomasz Rakowski Polityka Obserwuj notkę 55

Nie pamiętam czasów PRL-u. Kolejek przed sklepami, kartek, jednego programu w telewizji i świadomości, że system wokół nas jest obcy, zewnętrzny, narzucony. Dla mojego pokolenia Polska Rzeczpospolita Ludowa w wielu momentach jawi się, jako coś sentymentalnego, wizualizowanego komediami o absurdach życia codziennego, które budzą uśmiech, a nie przerażenie. Z naszej perspektywy półki zawsze były pełne, każdy może wyjechać za granicę, mamy demokratyczne wybory, mnogość partii politycznych, pluralizm mediów, wolność słowa. Możemy otwierać firmy, kupować samochody i mieszkania, możemy protestować na ulicach. Jest oczywistym, że porównanie Polski ’89 z Polską ’14 musi wypaść korzystniej dla tej współczesnej. Stawiane przez wielu apologetów roku 1989 pytanie: „kiedy było lepiej: teraz, czy wtedy?” to fałszywy wybór, wymuszający oddanie hołdu i ślepą akceptację dla okrągłostołowych ustaleń, które doprowadziły do częściowo wolnych wyborów 25 lat temu. Tak powierzchowne potraktowanie tego wydarzenia jest analogiczne do postrzegania PRL, jako zabawnych czasów, gdzie wszyscy byli równi, a mleczarz każdego ranka przynosił pod drzwi butelkę mleka. Gubimy istotę, a w związku z tym nie jesteśmy w stanie powiązać przyczyn ze skutkami, odpowiedzieć na pytania: dlaczego, w czyim interesie, jak.

Moje pokolenie nie zna i w dużej części nie do końca rozumie czasy PRL-u, ustroju narzuconego przez sowieckiego okupanta po 1945 roku. Zaciera się pamięć o prześladowaniach, o łamaniu ludzi, niewyjaśnionych zabójstwach, niszczeniu godności człowieka, podcinaniu skrzydeł, upadlaniu. O podsłuchach, czytaniu listów, służbach państwowych stworzonych wyłącznie w celu łamania oporu. Jeśli nie słuchaliśmy opowieści naszych rodzin, jeśli nie czytaliśmy książek, ani nie oglądaliśmy filmów dokumentalnych to nie zrozumiemy, że PRL był w istocie czymś więcej, niż tylko chronicznym brakiem zaopatrzenia, gdzie trzeba było sobie jakoś radzić. I dlatego nie będziemy w stanie zrozumieć, że to, w jakiej kondycji znajduje się teraz Polska, jest przede wszystkim skutkiem tej niedalekiej przeszłości. Paraliż wielu Polaków polega dziś na niemożności analizy przyczynowo-skutkowej. Bo przecież tak naprawdę nie chcemy porównywać tu i teraz do tego, jak było w PRL-u. Chcemy równać do silniejszych, bogatszych. Ale po 25 latach w Polsce wciąż jesteśmy daleko od standardów zachodnich. Zarabiamy 4-krotnie mniej, kraj jest dramatycznie zadłużony i wciąż zadłużany, straciliśmy na lata pokolenie ludzi, którzy wyemigrowali zarobkowo, społeczeństwo się starzeje, mamy niewydolną służbę zdrowia i szczątkową armię, wciąż degradowaną edukację i dziurawy system ubezpieczeń społecznych. Kupno mieszkania dla młodych ludzi oznacza kredyt na 30-40 lat, szaleje bezrobocie, a ilość Polaków, żyjących poniżej progu ubóstwa powiększa się z każdym rokiem. Kraj jest zżerany przez korupcję, umarza się kolejne afery, dyskretnie przesuwając winnych na mniej eksponowany tor. Owszem, półki uginają się od towarów, ale z jednej strony możemy sobie pozwolić na coraz mniej, a z drugiej nierzadko importujemy dobra, które moglibyśmy wytwarzać w kraju. Mamy paszporty, jesteśmy w UE, granice są otwarte, możemy podróżować, ale częściej, niż turystycznie, Polacy wyjeżdżają za chlebem, pracując poniżej swoich kwalifikacji na stanowiskach nieatrakcyjnych dla rodzimych mieszkańców. Głosujemy, mamy demokrację, ale ostatnie wybory do PE pokazały, że skala nieprawidłowości, każe wątpić w rzetelność całego procesu i prawdziwość reprezentacji. Tak, mamy mnogość partii, ale od 2007 roku Platforma Obywatelska stała się monopartią władzy, od której w niektórych rejonach kraju może zależeć nawet praca na stanowisku szatniarki w miejscowym teatrze. Jest pozorny pluralizm mediów, bo jeśli przyjrzymy się uważniej, okazuje się, że prywatne media mają tylko kilku właścicieli i to na dodatek mocno związanych z minionym systemem, a mimo rzekomo wolnego rynku uruchomienie nowej telewizji wciąż podlega koncesjonowaniu. Codziennie szasta się pojęciem „wolności słowa”, ale mówienie w Polsce prawdy niewygodnej dla ludzi systemu najczęściej kończy się w sądzie, skutkując aresztem i wysoką grzywną. Każdy z nas ma możliwość rozwijania swojego biznesu, ale państwo rękami urzędników może bezkarnie doprowadzić nas do bankructwa, a w skrajnych przypadkach do samobójstwa. Majątek Polski jest wyprzedawany, większość banków działających na terenie kraju to banki z obcym kapitałem, z podatków zwalniane są wielkopowierzchniowe sklepy i sieci zagraniczne, niszcząc handel rodzimy, likwidowany jest przemysł ciężki. Jesteśmy rynkiem zbytu i rezerwuarem taniej siły roboczej. Konia z rzędem temu, kto będzie w stanie wymienić kilka liczących się na świecie polskich marek. Są takie oprócz wódki? „Struktura gospodarki polskiej ma charakter kraju skolonizowanego” – podsumowuje prof. Kieżun. Samo państwo nie jest w stanie spełniać roli, dla której istnieje. Koronnym dowodem na to jest gnijący na smoleńskim lotnisku od ponad czterech lat rządowy TU-154M i urągający wszelkim zachodnim normom sposób wyjaśniania tragedii 10/04.

Jak to wszystko możliwe, skoro rzekoma przyczyna wszelkiego zła, komunizm, został pokonany dokładnie 25 lat temu?

***

Wybory 4 czerwca 1989 były bezpośrednim skutkiem ustaleń około okrągłostołowych, które zapadły między przedstawicielami PZPR i opozycji, nazywanej przez ówczesnych włodarzy „konstruktywną”. W zamian za własność majątkową komuniści zobowiązali się do oddania części władzy. Jednakże prawdziwa zmiana systemowa, wywalczenie wolności byłyby możliwe tylko i wyłącznie wtedy, gdyby doszło do marginalizacji nomenklatury komunistycznej, do jej całkowitej degradacji. Ale ciężko wymagać od określonej grupy społecznej, by siadając do rozmów sama dążyła do swojej anihilacji. Nie można również nie zauważyć jednej istotnej rzeczy: jeśli komunizm naprawdę miałby się mieć dobrze i trwać w nienaruszonych posadach, to nikt z opozycją rozmów by nie zaczynał, bo nie od dziś wiadomo, że miejsce opozycji w systemach totalitarnych jest w więzieniu, a nie przy stole. Stąd nietrudno o wniosek, poparty materiałami historycznymi, że to grupa trzymająca władzę dążyła do zapewnienia sobie „miękkiego lądowania” w nowej rzeczywistości przestającego właśnie istnieć Związku Sowieckiego. Boleśnie świadczy o tym fakt, że plany wciągnięcia części opozycji do rozmów przy okrągłym stole były konsultowane i aprobowane przez Kreml. Również bierność Lecha Wałęsy w reaktywacji komitetów Solidarności w 1988 roku, która de facto była działaniem osłabiającym legitymację strony solidarnościowej w nadchodzących rozmowach nie pozwala wysnuć innego wniosku, niż taki, że przywódca Solidarności podlegał skutecznym naciskom władz PRL, szantażowany zapewne swoją współpracą agenturalną z lat 70-tych. Olbrzymie znaczenie dla przebiegu rozmów oraz późniejszego respektowania ich ustaleń w mocno zmieniającej się na niekorzyść komunistów rzeczywistości miał fakt „niebywale szybkiego towarzyskiego fraternizowania się lewicy solidarnościowej z tamtą stroną” – wspomina w wydanej na początku lat 90-tych książce Jacka Kurskiego i Piotrka Semki „Lewy czerwcowy” Jarosław Kaczyński oraz to, że w wielu przypadkach tzw. „doradcy” Solidarności byli ludźmi w różnoraki sposób z PRL-em związanymi (jak choćby Tadeusz Mazowiecki, poseł w PRL, a jednocześnie opozycjonista), którzy od pewnego momentu po prostu „byli niezdolni do dokonania zasadniczych zmian”.

Ćwierć wieku temu ludzie szli zagłosować pełni wiary i nadziei na zmiany. Pomimo tego, że ordynacja wyborcza dzieliła mandaty w Sejmie, przyznając aż 65% z nich stronie komunistycznej, naród wykorzystał okazję do tego, by opowiedzieć się bardzo zdecydowanie przeciwko obecnej władzy. W wyborach do Senatu, które były całkowicie wolne, kandydaci Solidarności zdobyli 99% miejsc, w wyborach do Sejmu przepadła tzw. lista krajowa, czyli nazwiska czołowych komunistycznych działaczy, którzy mieli mieć zagwarantowane wejście do parlamentu. Wynik wyborów był szokiem dla obu stron. Polacy powiedzieli: dość! To był moment, w którym można było renegocjować wcześniejsze ustalenia, zmienić proporcję sił, poczuć się pewniej. Komuniści dążyli do rozmów z częścią opozycji, reprezentującej Solidarność, upewniwszy się wcześniej, że siła samej organizacji jest mało znacząca. Wynik wyborów zmieniał geometrię – tu naród opowiadał się za zmianami, za odrzuceniem starego ładu. I stało się coś niepojętego. W wyniku rozmów z władzami komunistycznymi po I turze wyborów opozycja przystała na zmianę ordynacji wyborczej, która wprowadziła kandydatów z listy krajowej do puli głosowania na II turę. Ustalenia zakulisowe przy biesiadnych stołach w Magdalence okazały się ważniejsze, niż wola narodu. Jest to tym bardziej szokujące i znamienne, że „6 czerwca 1989 roku Michaił Gorbaczow przemawiał w Strasburgu przed Radą Europy i poinformował swoich słuchaczy, że Związek Radziecki nie będzie stał na drodze reform w Europie Wschodniej. Następnego dnia zapewnił na konferencji państw Układu Warszawskiego w Bukareszcie, że każde państwo socjalistyczne ma prawo podążać swoją drogą bez ingerencji zewnętrznej”[i]. Jarosław Kaczyński we wspomnianym wcześniej „Lewym czerwcowym” słusznie zauważa, że „warto było działać ostrożnie, dopóki nie przyszła >>jesień ludów<< […]. Błąd okrągłego stołu polegał na tym, że dla całej lewicy solidarnościowej był on prefiguracją generalnego rozwiązania w Polsce […], a dla mnie był posunięciem taktycznym, licytacją naszej sprawy w górę.” Pomimo ewidentnych i coraz widoczniejszych oznak tego, że system sowiecki ulega rozpadowi w całej Europie Wschodniej, konstruktywni opozycjoniści posłusznie realizowali postanowienia sprzed wyborów 4 czerwca, kiedy realia były zgoła inne. Policzkiem dla milionów głosujących Polaków był wybór na prezydenta znienawidzonego Wojciecha Jaruzelskiego dokonany przez Zgromadzenie Narodowe (połączone izby Sejmu i Senatu) zaledwie jednym głosem. Coraz bardziej widoczna stawała się niebywała solidarność wczorajszych liderów i doradców Solidarności z komunistami. Rząd Tadeusza Mazowieckiego był przeciwny rozliczeniom z dawnym systemem i otwarciu archiwów SB. Na przełomie lat 1989/1990 zarówno premier, jak i niektórzy członkowie jego gabinetu publicznie krytykowali próby likwidacji symboli komunistycznych, przejęcie przez państwo majątku PZPR, a nawet akcentowali potrzebę dalszej obecności wojsk sowieckich w Polsce.[ii] Polityka ustępstw, polityka zaniechania, rząd straconych szans – to tylko niektóre określenia, opisujące działanie i rząd premiera Mazowieckiego z perspektywy czasu. Jak się niestety okazało, ta upokarzająca hybryda solidarności (być może wzmocniona subtelnymi formami nacisku) między katami a reprezentantami ofiar przetrwała nienaruszona do dziś i nic nie wskazuje na to, by miała się skończyć w najbliższym czasie. Apogeum tejże mogliśmy doświadczyć w czasie niedawnego pogrzebu Wojciecha Jaruzelskiego.

***

Czy 4 czerwca 1989 roku w Polsce rzeczywiście skończył się komunizm? Ot tak, z dnia na dzień - był i się skończył. O, naiwności!. Komunizm, jako system monopartii, gospodarki centralnej i ateizmu państwowego rzeczywiście chylił się ku upadkowi i ostatecznie upadł, ale wcale nie dzięki wyborom. Ale pozostawił po sobie ludzi, którzy go tworzyli. Skoro mówi się nam, że dzisiejszy dzień jest dniem wolności, to znaczy, że istniało też zniewolenie, że był ktoś, kto zniewalał. Kto? System? Przecież system to ludzie. A ludzie PRL-u jednego dnia zasypiali, jako funkcjonariusze SB, a budzili się, jako funkcjonariusze UOP. MO zmieniono na Policję, dano orłowi koronę, a PRL stał się III RP. Ot tak, z dnia na dzień. Czerwoni przybrali barwy piewców wejścia do NATO i UE oraz demokratów pełną gębą. Najpodlejsze partyjne kmioty pozakładały garnitury i przedzierzgnęły się w kapitalistów i biznesmenów. Komunistyczni redaktorzy założyli prywatne telewizje. Cały aparat ludzi poddanych, cynicznych i nastawionych na prywatny interes został awansowany do elit III RP. To oni dostają czas antenowy, odznaczenia, posady.

Święto wolności. Dlaczego zatem nie ukarano ciemiężycieli? Czemu nie nazwano po imieniu zła złem? Skoro komunizm rzeczywiście się skończył, czemu mamy taki problem, żeby rozliczyć jego zbrodnie? I czemu najgłośniej stają w obronie komunistów ci, którzy pili z nimi wódkę ćwierć wieku temu?

***

Żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, czym był 4 czerwca sprzed 25 lat nie sposób nie ocenić tych wydarzeń z perspektywy dnia dzisiejszego. Nie sposób nie dokonać uczciwej analizy tego, kto naprawdę na przemianach skorzystał i w jakim stopniu Polska spełnia standardy świata zachodniego. Podświadomie czujemy, że mimo postępu wciąż tak wiele nam brakuje. Nepotyzm, korupcja, układy. Do tego pedagogika wstydu, tworzenie kompleksu „brzydkiej panny na wydaniu”. Oderwana od rzeczywistości klasa władców, handlująca resztkami kraju na targowisku Europy. Biedni rodzą biednych, bogaci jeszcze mocniej się bogacą. Sprawiedliwość społeczna nie istnieje. To groteskowe, że zmieniając system rynkowy na kapitalizm, cały kapitał przekazano w ręce komunistów. O 1989 roku ktoś powiedział: „sytuacja, która wymknęła się pod kontrolą” – ciężko o trafniejszy opis.

Ćwierć wieku temu oprócz tego, że Polacy pokazali, że wierzą w swoją siłę, że mają nadzieję, że chcą zmiany – co bez wątpienia wpisuje się w wielowiekową tradycję naszej tożsamości narodowej – stało się coś, z czego skutkami będziemy się borykać przez następne dekady. Okrągłostołowi „ludzie honoru” rozmyli granice między nami, a nimi. Zatarli ostrość, jednoznaczność postaw, punkt odniesienia.  Zbratali się z tymi, którzy dziś powinni być na śmietniku historii, zamiast wypowiadać się ze studia telewizyjnego w ważnych dla Polski sprawach. Bo skoro komunizm się skończył, jak można było kierować się antykomunizmem, który w istocie był siłą spajającą odradzający się po wojnie naród? Nagle, 25 lat temu zostaliśmy pozbawieni oczywistych podziałów, jasnych granic. Powstała magma, mieszanina. Różowy salon. Od 25 lat Polska wlecze ze sobą spuściznę przyniesioną do nas przez sowieckich wyzwolicieli w 1945 roku. Żyjemy w rzeczywistości, którą można porównać do powojennych Niemiec bez sądów w Norymberdze, bez skazania i rozliczenia faszystowskich aparatczyków, którzy niczym niezawstydzeni i nieskrępowani wciąż mienią się niemiecką elitą. Ciężko to sobie wyobrazić, czyż nie?

„Gruba kreska” zdradziła nadzieje Polaków, udowadniając im, że sprawiedliwość dziejowa to jeszcze nie teraz. Być może właśnie dlatego, że „morderców będą grzebać z honorami”, jak fenomenalnie wnioskował w 1982 roku Jacek Kaczmarski głównym skutkiem 4 czerwca 1989 roku jest to, że Polakom „jest już wszystko jedno”.

***

Święto wolności. Pytanie tylko: czyjej? Tych, którzy ją zachowali, mogąc podzielić los obalanych dyktatorów, a na dodatek zostali właścicielami państwa – na pewno. Tych, którzy stali się gwarantem tej pierwszej grupy w zamian za miejsca w pierwszych rzędach nowotworzonego ustroju – bez wątpienia. Tych, którzy ją wywalczyli swoją odwagą, zatrzymując zakłady pracy, ginąc na ulicach, narażając się na prześladowania, zwolnienia, niebezpieczeństwo – w jakiejś mierze pewnie tak, choć nie nam to osądzać. I w końcu nasze – ludzi, którzy nie żyli w tamtych czasach, nie narażali się, którzy urodzili się niemalże „na gotowe” – nie jestem pewien. Bo skoro wciąż wśród nas tak wielu, którzy boją się choćby pytać o Prawdę, a przecież tylko ludzie naprawdę wolni są w stanie to robić, to może ta nasza wolność z towarami na półkach, setką programów na nowej plaźmie, w kosztowym mieszkaniu na dożywotni kredyt jest pozorna i powierzchowna?

Na to pytanie każdy z nas musi odpowiedzieć sobie sam.

Od 2006 roku prowadzi własny biznes w branży IT. Zaangażowany w działalność społeczną i publicystyczną od 10/04.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka